Steven Universe Fanon Wiki
Advertisement

- I znowu, na Diamenty. Znowu. Niech mnie rozbiją na kawałki i przetopią na parszywą włócznię jakiejś parszywej Perły, ale już naprawdę nie wytrzymam. To nie do pomyślenia, żeby wracać tutaj, wraz z kolejnym schowaniem się mikrej, malutkiej gwiazdki tej planety za linią horyzontu. Włąściwie, po co? Siedzę na tej samej skale, sączę nieubłaganie zimną lemoniadę, jakby od tego miało cokolwiek zależeć i patrzę utęsknionym wzrokiem w to durne, wielkie, przerażąjące niebo, jakby tam na górze miał mnie tu usłyszeć, a tak nie będzie, do cholery!

Ciekawy początek, czytelniku? Może i niekoniecznie, ale nikt oprócz nas w tej chwili go nie słyszy. Te słowa w myśli wypowiedziała, już któryś raz z kolei, fascynująca skądinąd osoba. Wysmukłe, muskularne ramiona i uda wglądały, mimo tego dramatycznego monologu toczonego w myśli, na rozluźnione. Dłonie opierały się o ciemny kamień, pod palcami dało się wyczuć każdą nierówność skały, każdego zabłąkanego robaczka. Długie włosy opadały jak kaskada po zbitej, umięśnionej sylwetce istoty wpatrującej się właśnie w bezlitośnie szydzący z niej nieboskłon, tak, jakby to właśnie gwiazdy miały być jedynymi godnymi świadkami nocnego trwania kogoś małego tam, na dole, kto myśli ma smutne, a lemoniadę chłodną. Wcale nie nieubłaganie zimną.

Sziedziała już tu od wielu lat, noc w noc. Za każdym razem na tej samej, wystrzeliwującej w przepaść fragmencie skalnej ściany, ze szklanką z tą samą zawartością, z tym samym wzrokiem, w którym dało się wyczuć pokonaną butność.

-Jak długo już nikt z Homeworld nie odezwał się do mnie? Ani żadna Kwarc, ani żadna Topaz...Akwamaryn? Może i lepiej. Hemimorfit? Czy jeszcze o mnie pamięta?

Hemimorfit. Możnaby przysiąć, że ta zbitka liter opanowała system nerwowy naszej tajemniczej postaci i kierowała każdym nerwem, każdą synapsą, wyzwalając regularne wstrząsy. Raz jedna łza spadła na ziemię, raz druga. Siedziała tak, chwila po chwili, łkając cicho, z głową schowaną w ramionach koloru słodkiej purpury. Wstyd jej było, że gwiazdy z wysublimowanym szyderstwem oglądały jej słabość, jej tęsknotę, jej...nieuporządkowanie.

-I po co mi było się tu pojawiać, jak nieproszony gość? - te słowa wypowiadała już na głos.

-Po co mi było zostawać Przedszkolanką w tym ludzkim bagnie? I to jeszcze tak niekompatybilną? Durną, obrzydliwą. Taką ludzką. Taką niepoukładaną!

Dość już użalania się, pomyślała. Z lekkim trudem wstała, zeskoczyła ze skały, jakby był to tylko niewinny stopień schodów, jakieś kilka centymetrów nad ziemią, a nie, bagatela, metrów. Kiedy już znalazła się na dole, wiedziała, żę zrobi to samo. Za każdym razem, gdy tylko nachodziła ją wystarczająca odwaga, a kwaśne, cytrynowe zapomnienie zaczynało szumieć w głowie. Opuściła lekko górę spodni, przy prawym udzie, żeby te paskudne gwiazdy mogły zobaczyć coś jeszcze.

Klejnot. Owalny, pięknie prezentujący swą purpurową nienaganność. Spojrzała na niego, pogładziła dłonią, niczym matka dziecko i z powrotem zasłoniła materiałem. Postanowiła znów rzucić wyzwanie uczuciu, którego nie znała przez wiele milleniów. Zamknęła oczy. Dopiła lemoniadę. Uniosła ramiona w kierunku, może niekoniecznie przemiłych, ale przynajmniej obecnych - a więc najlepszych - swych obserwatorów.

Zaczęła tańczyć.

Advertisement